Znowu ALE NAKRĘCONE - wracamy do cyklu poświęconego dobrym filmom

Odsłony: 273

Tony Gatlif

Tony Gatlif urodził się w 1948 roku w Algierii. Jako nastolatek na fali uchodźców na początku lat 60-tych wyemigrował do Francji. Ukończył szkołę aktorską i początkowo występował na scenie. Jego pierwszy film "La Tete en ruine" (1975) nigdy nie doczekał się premiery we Francji. Dopiero dzięki filmowi "Les Princes" nakręconym w 1983 roku Tony Gatlif został zauważony i doceniony przez krytykę. Głównymi bohaterami filmów Gatlifa są Cyganie, odmieńcy oraz ich wędrówka po świecie wraz z ich nieodłączną kulturą i muzyką.

 

Groźne i barwne peryferia Europy

Ta nazwa brzmi dumnie i groźnie. Transylwania, jedna z historycznych krain dzisiejszej Rumunii, zwana także Siedmiogrodem, potocznie kojarzyć się może z krwawymi legendami o księciu Vladzie Drakuli. W filmie Tony'ego Gatlifa, algierskiego Roma z Francji, co innego w Transylwanii dzisiaj straszy: zabiedzone wioski, wymarłe miasteczka, błotniste drogi i bezdroża. Słowem - zdegradowane przez komunizm posępne pejzaże, w których bura jesień obnażyła wszystko, co najgorsze. Gdzieś pod spodem kryje się inny świat: niezbadana do końca magiczna kraina, zamieszkana przez największych pariasów, a zarazem najbardziej wolnych ludzi dzisiejszej Europy.

Karl-Markus Gauß opisując w "Psożercach ze Svini" ich słowackich braci wskazywał na postępujący apartheid i lęki ?starych" Europejczyków przed tym nieokiełznanym, niereformowalnym, mnożącym się ponad wszelką miarę żywiołem. Andrzej Stasiuk w ostatniej swojej powieści dostrzegł w nich podobieństwo do dumnych hiszpańskich hidalgów: "Wzięli od nas trochę gadżetów, trochę cywilizacyjnego śmiecia, ale chyba nigdy nie mieli ochoty na uczestnictwo w europejskim dziedzictwie kulturowym". Tony Gatlif po raz kolejny sięga do swoich romskich korzeni próbując opisać ów żywioł od środka, z punktu widzenia tych, którzy świadomie zdecydowali się przyjąć ten styl życia.

Peryferia dzisiejszej Europy od zawsze są artystyczną specjalnością francuskiego twórcy. W "Vengo" poszukiwał źródeł muzyki swych andaluzyjskich "kuzynów". W niedawnym "Exils" opowiadał o postkolonialnym wykorzenieniu młodych Francuzów szukających swego miejsca w Algierii. Najpierw jednak był film "Gadjo dilo"  - ballada o rumuńskiej wiosce i granicy obcości, którą musi przekroczyć zafascynowany romskim folklorem paryżanin.

W każdym z tych tytułów czuło się podobną energię: ten sam powiew wolności i anarchii. Wszędzie spotykaliśmy bohaterów, których najbardziej wyrazistą cechą była jakaś nieposkromiona ?dzikość w sercu". Pozwalała im pozostać takimi, jakimi chcą, na przekór zmieniającemu się światu. Dzisiaj Gatlif powraca w rejony Europy Wschodniej, w miejsce współistnienia mniejszości nie tylko cygańskiej, ale i węgierskiej czy niemieckiej. Efektem jest film jeszcze bardziej niespokojny, zwichrowany, niemal gorączkowy w swoim rytmie. Oglądając "Transylwanię" ma się wrażenie, że za kamerą stoi nie przybysz z Zachodu, ale spontaniczny i namiętny tubylec - w dodatku nieźle podochocony miejscową palinką.

Z początku fabuła narzuca nam perspektywę zewnętrzną. Dwie młode Francuzki przyjeżdżają do Rumunii w poszukiwaniu ukochanego jednej z nich. Zingarina, romantyczna wariatka z wytatuowanym na dłoni okiem opatrzności, jest w ciąży z romskim grajkiem Milanem, którego poznała w swojej ojczyźnie, zanim został deportowany do Rumunii. Tatuaż bynajmniej nie uchroni jej przed upokorzeniem i zdradą. Zamiast jednak opuścić w popłochu ów dziwny, przeklęty kraj, chora z miłości Zingarina postanawia nie wracać do domu. Zostanie przez Transylwanię wessana, uzależniona od jej egzotycznej urody, od pustych przestrzeni i przemierzających je współczesnych nomadów.
Jej obłąkańcza odyseja przez krainę szczęśliwych Cyganów, choć sfilmowana w paradokumentalnej konwencji i zaludniona przez aktorów-naturszczyków, będzie mieć w sobie coś nierealnego: intensywność szalonego snu, który nie pozwala nam się obudzić. Tak samo jest z filmem, który zdaje się nie mieć końca. Przed naszymi oczyma przesuwa się barwny korowód postaci: prawosławny ksiądz-egzorcysta, obwoźni handlarze, błyskające złotymi zębami babcie, bezdomne dzieci, demoniczne znachorki, wróżki, które potrafią przepowiedzieć tylko nieszczęścia. I rzecz jasna romscy muzykanci, bo żywiołowa muzyka jak zawsze u Gatlifa gra w filmie rolę niepoślednią (reżyser osobiście czuwał nad jej wyborem i aranżacją). W Transylwanii muzykuje, kto żyw, jej mieszkańcy tańczą do upadłego, potrafią zaśpiewać głosami, które brzmią niczym szkolone, hołubią stare instrumenty, które odzyskują duszę w rękach kolejnych pokoleń wiejskich muzykantów. Transylwania u Gatlifa to nieustający karnawał, który toczy się na przekór wyzierającej zewsząd nędzy, tymczasowości, na przekór wykluczeniu i niedoli.

Trudno z miejsca uwierzyć w historię wyzwolonej Europejki, która ciężarna, odrzucona przez romskiego kochanka, zapuszcza się, zapada w sobie i rusza w obcy świat, przeistaczając się po drodze w twardą rumuńską Cyganichę. W filmach Gatlifa nie mamy jednak problemu z przyjęciem na wiarę tego rodzaju awantur. Trochę jak u Emira Kusturicy, którego można albo kupić z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo odrzucić jako oderwaną od rzeczywistości, podrasowaną folklorem bajkę.

Gatlif w przeciwieństwie do bałkańskiego kolegi nie jest aż tak wytrawnym opowiadaczem, anegdota jest u niego czymś drugorzędnym. Bardziej liczą się "klimaty", jakieś chwilowe zagapienia, bezinteresowne dygresje, smakowanie świata w jego drobiazgach. Asia Argento w roli Zingariny fascynuje witalnością, iście cygańskim temperamentem, pomieszaniem namiętności i rozpaczy. Niemiecki aktor Birol Ünel, znany z "Głową w mur" Fatiha Akina, który u Gatlifa gra sprytnego domokrążcę skupującego precjoza od Cyganów, by sprzedawać je z zyskiem na Zachodzie, ma w sobie tę samą kinetyczną energię, ten sam pęd ku samozatraceniu. Jest człowiekiem bez korzeni, bezwstydnie wolnym, ale też tragicznie zagubionym, nierozpoznającym własnej tożsamości. To właśnie para outsiderów na oślep szukających w Rumunii życiowej przestrzeni nadaje filmowi tak charakterystyczną, improwizowaną poetykę. Surowa, "etnograficzna" rejestracja, która jest znakiem rozpoznawczym kina Gatlifa, raz po raz ustępuje miejsca scenom wizyjnym, na pograniczu surrealizmu. Opowieść coraz to obnaża swój potencjalny charakter. Bohaterowie projektują swój los, który wypełnia się zawsze na opak. Marzenia muszą więc lec w gruzach, ale za to najczarniejsze wizje nie będą miały szansy się spełnić.

Być może stoi za tym popularna mitologia, stworzona przez znudzonych i sytych mieszkańców zachodniego świata, szukających "prawdziwego życia" w miejscach cywilizacyjnie upośledzonych. Niemniej w "Transylwanii" udało się w sposób świeży i przekonujący uchwycić romskie (czy rumuńskie) zachłyśnięcie światem w jego najprostszych kształtach. Stasiuk pisał w "Fado", że Rumunia to "kraj, który zdaje się zdziwiony własnym istnieniem". Zingarina i Tchangalo, którzy zdążyli poznać już wszystko, tu właśnie odnaleźli podobną niewinność spojrzenia. Również Gatlifowi, nie po raz pierwszy zresztą, udaje się zarazić nas tym zdziwieniem.